<<< wstecz .::.

Bezdennik

Im głębiej, tym ciemniej, tym dziwniej i cudowniej, a zdarzenia na krawędzi wzroku nie muszą być wcale prawdziwe, ale zawsze są ekscytujące.

Pierwszy raz z nazwą BEZDENNIK spotkałem się jeszcze w końcu lat sześćdziesiątych kiedy to pojechaliśmy z ówczesną milicją szukać chłopca, który utopił się w jakim naturalnym, niewielkim zbiorniku wodnym w okolicach wsi Pierożki koło Krynek.
Na miejscu dowiedzieliśmy się, że przepiękne malutkie jeziorko w pobliskim lesie nazywa się Bezdennica, a to z racji tego że często topi się tam bydło, które potem nigdy nie wypływa, choć podobno jedna z krów wypłynęła aż w Niemnie!
Utopionych tam ludzi też nigdy nie odnaleziono. Miejscowi zaklinali się, że ich rodzice i dziadkowie zawsze ich przestrzegali przed kąpielami, ponieważ głębia tam niezbadana. Podając jako przykład kozaka carskiego, który wpadł do jeziorka wraz z koniem, a połączone, z całej wsi zebrane długie drągi do siana nazywane "powięziami" nie dostały do dna, po prostu Bezdennica, królestwo Bezdennika.

Rzeczywiście, idąc do lustra wody szliśmy po uginającej się do kolan powierzchni. Samo lustro wody o średnicy około 40 metrów było na tyle przezroczyste, że podwodna, dość bujna roślinność prześwitywała wyraźnie. Na brzegu malutki pomościk z jednej deski zrobiony, z którego łapano ryby i skakano do wody, oczywiście wbrew zakazom starszych.
Z relacji naocznych świadków wynikało, że ten 12-letni chłopak najlepiej pływał ze wszystkich i nurkował aż za połowę długości lustra wody. Tym razem też kilkakrotnie wypłynął dalej od innych, zawsze jednak widzieli jego poruszające się ciało tuż pod powierzchnią.
Za kolejnym razem chyba skoczył zbyt głęboko, bo po skoku nikt już go nie widział, tylko na wodzie rozeszły się kręgi aż brzeg zafalował. I nagle wszyscy przypomnieli sobie o legendach i przestrogach i już nie znalazł się śmiałek, aby wejść do wody i próbować go odszukać.
Podobno miała to być sprawka Bezdennika, który nie lubi zakłócania spokoju, a już na pewno tych, którzy starają się mu dorównać. Tyle usłyszałem na brzegu, zanim się ubrałem w skafander.

Zszedłem na rekonesans powolutku, nie tylko ze względu na spodziewane muliste dno, ale również chodziło mi po głowie ludzkie gadanie. Na trzech metrach widoczność urwała się gwałtownie, choć nie osiągnąłem dna i tylko coraz zimniejsza woda i gęstniejące otoczenie wskazywało, że zagłębiam się w ogromny pokład zupełnie lekkiego jak puch mułu.
Zatrzymałem się, tak mi się przynajmniej zdawało, bo na prymitywnej niefosfozyzującej kapilarze nic nie mogłem odczytać. Ręka zagłębiała się dalej, ale coraz oporniej.
Pomyślałem, że takiej gęstości środowiska bezwolnie opadające ciało nie było w stanie pokonać. Wynurzyłem się równie powoli ciągnąc za sobą smugę czerni, jak z piekła otchłani, o której ludzie ciągle rozprawiają, z uczuciem podświadomego lęku, który sam sobie tłumaczyłem: to tylko ludzkie gadanie.
Pod powierzchnią znów było pięknie, widziałem od spodu rozmazane sylwetki osób stojących na pomoście. Spostrzegłem sporo nawet dużych ryb, były to liny i karasie, które jednak ciągle mi ginęły w ciemniejącej czeluści brzegu.
Kiedy za nimi tam dotarłem, okazało się, że brzegu nie ma. Jest metrowa warstwa roślinnego zbitego materaca (takie już widywałem na Biebrzy), a pod nim ciemnia w której znikały mi te wszystkie ryby. Latarki podwodnej nie miałem.
Postanowiłem jednak spenetrować, ile się da ten czarny pierścień brzegowy. Wyszedłem na powierzchnię i... złamała się moja odwaga. Kiedy ludzie jeden przez drugiego zaczęli opowiadać, jak to tuż po moim zanurzeniu coś wzburzyło całą powierzchnią wody, aż zafalował brzeg na którym stali.
Honor i spore już doświadczenie nie pozwoliły mi jednak zrezygnować, choć oficer nadzorujący nas z ramienia milicji też mi tłumaczył, że już swoje zrobiliśmy i powinniśmy przerwać akcję, bo rośnie agresja tłumu zrozpaczonego po stracie chłopca i zaczynają oni wspólnie tupać na brzegu, żeby wypłoszyć Bezdennika i odzyskać przynajmniej ciało, jeśli nawet "miejski nurkacz" tego zrobić nie potrafi. Poprosiłem ich o to, aby przestali, żeby woda się ustała i wtedy jeszcze raz spróbuję. Posłuchali mnie, dzięki kilku młodym, którzy zaczęli mówić o kołtuństwie i zabobonach, nawet cofnęli się trochę od brzegu, bo niektórzy stali już po łydki w wodzie, na tym pływającym dywanie.
Uwiązałem linkę w pasie i powoli zanurzyłem się ponownie. Pomyślałem, że jak wejdę daleko pod brzeg i odwrócę się do światła, to nawet w niewielkiej poświacie powinienem zauważyć nagie ciało, które w wodzie robi się bardzo białe, zaś linką wyreguluję sobie odpowiedni dystans i objadę to przeklęte jeziorko dookoła. A ewentualny Bezdennik będzie musiał zmierzyć się z siłą kilku krzepkich chłopów znajdujących się na drugim końcu liny.
Po kilku metrach zamajaczyło coś jaśniejszego. Jakby odkrojone nożem, głowa i złożone dłonie, reszta ginęła w czarnym mule dna. Ciało stało pionowo i było prawie "pływalne". Lekko wziąłem je pod ramię i po linie wypłynąłem na powierzchnię. Ciało cały czas trzymałem tuż pod powierzchnią wody.
Poprosiłem o jakieś przykrycie, na co podniósł się ogromny lament, a ktoś w ubraniu wskoczył obok mnie do wody i chwycił mnie kurczowo za rękę, drąc się jak opętany i mamrocząc coś bez sensu. Ledwie go ludzie ode mnie oderwali.
Próbowałem podciągnąć ciało na powierzchnię i tu napotkałem zdecydowany opór. Opór był elastyczny, jak je kilka centymetrów podciągnąłem to ono wracało a nawet zagłębiało się coraz mocniej. W wyobraźni widziałem nieokreślonego stwora, który odpuszcza i przyciąga ciało.
Zaczęło mi mrowić po krzyżu, jakby ktoś wlewał strużkę bardzo zimnej wody wzdłuż kręgosłupa do skafandra. Cały czas patrzyłem do dołu, ale dusza moja była już na powierzchni. Po kilku próbach zadecydowałem: rwijcie mnie liną na powierzchnię, sam wziąłem chłopca pod ramiona. Wyciągnęli mnie na brzeg, ale ciało musiałem puścić bo coś ciągnęło je tak do dołu, że miałem obawę, że się rozerwie. Wyszedłem aby odpocząć i uspokoić emocje. Jako powód podałem, że woda się musi ustać.
Na powierzchni było jeszcze gorzej, atmosfera podgrzewana przez paru pijaczków i miejscowych chłopków-roztropków, którzy zaczęli wątpić w nasze umiejętności, a nawet proponowali, aby ich ubrać w sprzęt a oni szybciutko sprawę załatwią.
Starsi żegnali się i mamrotali coś o Bezdenniku, podając różne przykłady z przeszłości. Mój partner nurkowy, Krzysiek zadecydował: obciążymy ciebie wszystkim co mamy, ja zostanę tuż pod powierzchnią na asekuracji, a ty obwiedź rekami po omacku całą postać i zobacz, co realnie może to ciało trzymać, bo w żadne bajki o Bezdenniku ja nie wierzę.
Uczynni tubylcy szybciutko przytaszczyli kilkanaście metrów krowiego łańcucha, którym dodatkowo owinięto mnie w pasie, linkę kazałem trzymać naprężoną.
Zamknąłem oczy w ciemności niepotrzebne i powoli zanurzałem się zupełnie nie wspomagając się płetwami, tłumacząc sobie, że to tylko ciężar łańcucha mnie pogrąża, nic mnie nie wciąga, a nade mną jest mój niezawodny rozsądny przyjaciel, który już nie raz mi pomógł wrócić na powierzchnię.
Ręką obwodziłem ramiona i biodra topielca, a potem obiema nogę, gdzie w okolicy stopy natknąłem się na linkę, którą udało mi się przeciąć nożem, a właściwie pożyczonym od kogoś na powierzchni scyzorykiem. Przedtem nigdy noża nurkowego nie używałem, choć wielokrotnie byłem za to ganiony. Tam właśnie doświadczyłem potrzeby, która już dawno dla mądrzejszych ode mnie była oczywistością.
Po wydobyciu ciała, jeden ze starszych tubylców oświadczył, że "zna ten sznur, bo tylko jego tato takie z konopiow, nomen omen, w Bezdennicy moczonych umiał kręcić.
To ich krowa właśnie tam wpadła, jak on ją pasał, meknąć tylko zdążyła, dwa bulbony wyszli na powierzchnię i przepadła".

Jednak i on był przekonany, że to Bezdennik wciągnął ich krowę, a teraz posłużył się tym samym sznurem.

Nie ma tego, czego nie można nazwać, nie można nazwać tego, czego się nigdy nie widziało. Sama wyobraźnia to jednak za mało.
Bezdennik żyje w ciemnościach, światło go drażni i przeszkadza, dlatego wysysa całe światło z otoczenia. Podobno żywi się tym światłem i dlatego ma się coraz lepiej, bo wokół nas coraz jaśniej. Otoczony tabu ciemności, zimna i ciszy, tyle lat niedostępny, żyjący tylko w domysłach i wyobraźni. Dopiero teraz płetwonurkowie mają szansę zbadać i wyjaśnić tę legendę.
Bezdennik to biebrzańska legenda podwodna. Nieokreślony bliżej, znany tylko na podstawie opowiadań i próbie wyjaśniania wielu podwodnych zagadek. Obecnie, podczas oglądania zdjęć i filmów podwodnych nabierająca realnych kształtów stwora o niewiadomych: złych czy dobrych zamiarach.
Bezdennik to rozwinięta forma biebrzańskiego Bagiennika, podległego Pani Jezior i Płytkowodzi zwanej również Królową Podwodnych Łąk która jako jedyna może nakazać nurtowi rzecznemu wszystko. To tylko w Biebrzy potwory ewoluują razem z rzeką, aby przetrwać nie zmieniając formy.
Bagiennika nieliczni widzieli, a szczególnie jego nozdrza umieszczone na wierzchu głowy, strzelające czasem błotną, gorącą mazią. Był jednak łagodny i nie dybał na ludzkie życie.
Bezdennika jeszcze nie widział nikt lub już nie miał szans o tym nikomu opowiedzieć.
Tak właśnie wraz z poznawaniem tajemnic Biebrzańskich głębin odkrywamy jej przeszłość i historię obrosłą w legendy o jej niezniszczalności, bo coś przecież musiało bronić tę rzekę tak skutecznie, że przetrwała niezmieniona w odróżnieniu od innych polskich i europejskich rzek.
Królowa Podwodnych Łąk śmiało może być również królową płetwonurków. I tak średniowieczna legenda realizuje się współcześnie. Skuteczny strach przed nieznanym to tylko dla niewielu wyzwanie, dla większości to tabu.
Ciemność to ciemność. Ciemność ustępuje światłu, a światło ciemności. Ciemność jest stara jak ziemia, a światło to zdobycz cywilizacji, tam gdzie króluje ciemność światło trzeba przynieść. Ingerencja światłem w ciemność to rozszerzenie cywilizacji. W Biebrzy ciągle mamy szansę przynieść światło tam, gdzie go nigdy nie było, a życie tam skupione będzie w dalszym ciągu "zupełnie dzikie", bo ono się tego nawet nie spodziewa.
To duża gratka dla każdego, zostać badaczem, ba, nawet współczesnym Prometeuszem. Taka chęć drzemie w każdym człowieku. Tak myślałem podczas pierwszych swoich w Biebrzy zanurzeń poetycko przeze mnie i kolegów nazywanych immersją.



Bezdennik to wyzwanie dla płetwonurków – badaczy.
Aż się zdarzyło, że ojciec jednego z moich kolegów przywiózł z zagranicy prawdziwą podwodną latarkę, którą to natychmiast chciałem wypróbować. Moje możliwości percepcyjne rozszerzyły się i zobaczyłem ukryte w ciemnościach skarby tej rzeki, o których nawet nie marzyłem.
Wystarczyło zaświecić tam, gdzie wzrok nie sięga, pod biebrzańskie "baldachimy" w wieczny mrok nawisów i głębię, kryjówkę wszystkiego co znika gdy tylko wsadzisz głowę pod wodę. To w świetle podwodnej latarki zobaczyłem olbrzymie sumy, które fascynują mnie do dzisiaj.
Za którymś tam razem pomyślałem, żeby zanurkować ze światłem nocą w Biebrzy, w miejscu uznawanym za najgłębsze. Było cudownie. Ryby nie reagowały zupełnie, raki stroszyły w moją stronę swoje bojowo nastawiane szczypce. Niewielkie kozy, w piękne wzory ubrane rybki, jednym ruchem "wkręcały się" w piasek denny i znikały, aby za chwilę powolutku, powolutku się wynurzać.
Opadający z ich głów piasek formował się jak niewielki kopczyk kreta. Jak opadł już z jej dużych oczu, kierowałem na nią snop światła, a ona znów znikała, aby za chwilę znów się powolutku wynurzać. Bawiłem się tak przez chwilę, a potem zdecydowałem osiągnąć tą legendarną biebrzańską głębokość.



W pewnym momencie skierowałem światło latarki odruchowo w bok. Odruchowo, pod wpływem nieznanego impulsu, co mi już się zdarzało przy poszukiwaniu topielców czy zatopionych przedmiotów w całkowitych ciemnościach i czasami przynosiło oczekiwany, choć niepojęty efekt.
W oczach rozbłysły mi dwa punkty jak refleks w mózgu po chwilowej ciemności, nim odwróciłem głowę w stronę światła. Zamknąłem oczy i jeszcze raz powoli otwierałem aby akomodacja następowała stopniowo. Dwa punkty, jak kocie oczy tkwiły na swoim miejscu.
Patrzyłem i myślałem, Bezdennik nie powinien mieć tak jarzących się oczu, chyba że jest to moment, w którym wysysa światło mojej latarki, jak głosi legenda. I rzeczywiście światło mojej latarki zaczęło wyraźnie przygasać.
Bałem się odsunąć w bok strugę światła, żeby nie pozbawić się szans w ewentualnej rozgrywce. On tu jest u siebie od tysięcy lat, ja tylko intruzem usiłującym zgłębić jego tajemnicę. Miałem nadzieję, że on nie zdaje sobie sprawy z tego, co to jest galopująca cywilizacja i że za mną zaraz mogą przyjść następni, z lepszymi światłami, a może nawet wydobyć go na światło dzienne, od czego podobno on zdycha.
Choć nikt jeszcze tego nie doświadczył a i ja nie miałem na to specjalnej ochoty. Mocowały się te ślepia z moją przygasającą latarką i raptem światło latarki zaczęło się rozjaśniać, a dystans między nami się zwiększał, albo oczy jego przygasały, aż gwałtownie znikły, a ja zostałem w nieprzeźroczystej chmurze mułu dennego.
abrakło mi odwagi, aby posunąć się do przodu, gdzie jeszcze dłuższy czas coś muliło jakby ktoś dno zamiatał. Nie była to jakaś specjalna głębokość, ale i w dzień na 10-ciu metrach w Biebrzy nic nie widać.
Wypłynąłem na powierzchnię, omiotłem latarką wokół. Cisza i spokój. Poczułem się bezpiecznie, dopłynąłem do brzegu. Zdjąłem maskę i kaptur. Zgasiłem latarkę. Kompletna ciemność i tylko coś niesamowitego w otoczeniu, zupełna cisza i duszna czerwcowa noc, potęgująca wyobraźnię.
To ona pewnie powodowała takie napięcie, że płetwy zdjąłem dopiero na brzegu i nie płukając ich ani skafandra powlokłem się do motoru, którym przyjechałem, przyrzekając że już nigdy nocą sam nie wejdę do wody. Na przyszłość również postanowiłem latarkę umieszczać na czole, aby ręce mieć wolne. I znów wróciło marzenie, żeby brać pod wodę kamerę lub prosty aparat fotograficzny, choćby po to, aby dokumentować co zobaczyłem, bo komu można bez narażania się na śmieszność o tym powiedzieć.
Zacząłem też nagabywać o Bezdennika starych biebrzańców, zawodowych rybaków i tzw. kłusowników (określenie nieprecyzyjne) oraz takich, co to niewiadomo po co ciągle się po tej rzece włóczą.
Wszyscy zgodnie mówili, że Bezdennik żyje tam gdzie dla zwykłego człowieka nie ma dna, a takich miejsc jest dużo w Biebrzy. Stąd jego nazwa. W każdej nadbiebrzańskiej wiosce chętnie ci pokażą gdzie nie ma dna a tylko "czarna jama" i dlatego nikt tam się nie kąpie, tylko najodważniejsi przepływają nerwowo po powierzchni, zyskując uznanie w oczach innych.
Ale nie znalazł się jeszcze taki chojrak co by tam zanurkował na golasa, czy choćby zanurzył głowę, nie myśląc nawet o tym aby pod wodą otworzyć oczy, bo to właśnie przyczyna tragedii. Dlatego nikt go tak naprawdę nie widział, a ci co widzieli już tego nikomu nie opowiedzą.
Antek Niebrzydowski z Uścianka, który zawsze pływał tubylczym stylem: kozakiem lub pieskiem, w czapce czy berecie na głowie i do tego z papierosem w gębie.
Zapytany dlaczego, odpowiada: "żeby nie kusiło w wodę zaglądać, bo to nie twoja sprawa co się tam dzieje a jak się zagapisz, to zaraz Topielica albo sam Bezdennik capnie i po tobie".
Heniek Piórkowski z Klimaszewnicy: "a czego tam leźć bez potrzeby, wystarczy że siatke postawisz a on tobie rybów nagoni, to jeszcze jeden z drugim chcieliby jemu do talerza zaglądać. Nie dziwota, że za łeb bierze takiego. Każdy jeden, nie tylko Bezdennik, chciałby zjeść w spokoju. Ja tam wole z nim żyć w zgodzie.
Kazimierz Ostrowski z Olszowej drogi: "ja chyba nawet jego widział jak my z Franciszkiem Lewkowskim rybaczyli na Żaczkowie. Tam rzeka bardzo głęboka. Łapiąc na "przepływankę" zaczepili my o coś siatką na dnie rzeki, myśleli że to bryła torfowa albo jaka kłoda po tratwach co tu pływały ale zaczęło nas ciągnąć z łódką pod prąd, tak ze 30 m.
Raptem coś przed nami wywaliło się do góry, czarne i mechate. Ale nie błyszczące, jak sum czy bober. I tylko krzaki po bokach poszli do góry jak po bombie i zamuliło całą rzekę na pół godziny, a my wyleźli na brzeg i bali się do domu rzeką wracać".

Mirosław Kobeszko
Meandertalczyk Biebrzański


Uścianek, 1 lutego 2012



Archiwum

<<< :: 1 :: 2 :: 3 :: 4 :: >>>